Dostałem od koleżanki Moniki zadanie: napisz o motywacji i wskazówkę – nasza strona zabieganedni.pl, to nie tylko zdjęcia, spis wydarzeń (biegi, treningi) i inny lans.

Dobra, ale ja mam pisać o motywacji, brrr (?). Pierwsza myśl – ale jak, co ja, kogoś do czegoś motywuję, czy mogę zmotywować? Przyjąłem postawę obronną – nie znam się, jestem zarobiony. Jednakże zostałem uświadomiony, że skoro straciłem skutecznie kilka kilogramów, to jest czym się dzieli.

Zakładam, że Monika ma rację i zabieram się do pisania. Jednakże na wstępie zastrzegam, że:
– nie jestem dietetykiem, lekarzem, weterynarzem, biologiem lub innym znawcą tematu diety i funkcjonowania organizmu żywego,
– następcą Henryka Sienkiewicza (co dostał Nobla) nie jestem, zatem lekko nie będzie. Koncentracja, spokój u odbiorcy wymagany by zrozumiał o co biega,
– źródeł nie podaję, bo to co piszę, to moja subiektywna ocena.

Jak ktoś nie akceptuje tego co powyżej, to uprzejmie proszę oszczędź sobie czasu na czytanie – marnowania życia na pierdoły a mi siedzenia przed komputerem i zapoznawania się głupowatymi komentarzami.

Poniższy tekst, to mój własny pogląd na temat, jak stracić kila kilogramów. Udało mi się skutecznie zejść z 79kg na 72kg przy 173cm wzrostu.
Lansowany dzisiaj wygląd kobiety i mężczyzny znacznie odbiega od wzorca choćby z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Spójrzmy na polskie filmy – Żona dla Amerykanina, Nie ma roży bez ognia. Krótko mówiąc żebra były ukryte nie tylko pod zwiewnymi ubraniami, ale przede wszystkim pod warstwą tłuszczu. Dzisiejszy wzorzec zakłada, że mężczyzna ma sześciopak na brzuchu, korpus kształtem zbliżony do trójkąta (z podstawą na górze!). A kobieta powinna być szczupła z dobrze zaokrąglonymi mięśniami od pępka w dół.
Kiedy ja, zwykły/normalny człowiek nie lansujący się z gołymi pośladkami i ogoloną klatką piersiową na Instagramie itp. społecznościowych forach winnem zadać sobie pytanie – czy jestem za grupy, za tłusty? Czy muszę dążyć do sylwetki z lat osiemdziesiątych, czy też być muskularnie zbudowanym mężczyzną, czy kobietą z mocno wciśniętymi majtkami między pośladkami? Widzę odpowiedź składającą się z dwóch części: fizycznej i psychicznej. Jeżeli któraś jest na tak, to warto zabrać się do roboty, a jeśli obie odpowiedzi są na nie, to też fajnie. Jak akceptujesz swój stan, to nie marnuj czasu i nie czytaj dalej, bo po co.

Co powinno skłonić przeciętnego Kowalskiego do redukcji, do wyrzeźbienia zgrabnej sylwetki z masy tłuszczowej?

Przede wszystkim nie akceptowanie swojego stanu. Od strony fizycznej problem z nadwagą można dostrzec, gdy nie możesz dopiąć spodni a rok wcześniej wchodziłeś w nie bez problemu, wejście po schodach sprawia problem, nie gonisz autobusu, bo płuca „wypluwasz”. Co powinno decydować o nieakceptowaniu się pod kątem psychicznym nie wiem, nie znam się na tym. Nie umiem podpowiedzieć. Sorry jestem po politechnice. Nauk na uniwersytecie nie pobierałem.

Decyzja o redukcji masy tłuszczowej musi być Twoją decyzją, Twoją motywacją a nie kolegi, koleżanki itd. Ty sam musisz dostrzec problem, jeśli oczywiście taki jest. Jeżeli wychodzisz na starcie z założenia, że nie dasz rady, to daj sobie spokój – nic nie osiągniesz. Cel wyznacz realny będący w zasięgu wyciągniętej ręki.

Moja droga ku regresowi masy.

Do rzeczy – w kilku krótkich zdaniach moje założenia. Lubię biegać a utrata kilku kilogramów daje mi szansę na lepsze wyniki. Cel: schodzę z 79kg na 72kg. Korzystam z pomocy aplikacji myfitnesspal, bo jest za darmo, liczy kalorie, ma szeroką bazę produktów. Zakładam utratę 200-400g na tydzień. Może mało, ale w skali miesiąca wygląda, to lepiej. Przyjmuję, że utrata 1,5kg na miesiąc jest dobrym wynikiem. Im proces bardziej płaski, tym większa pewność, że nie dotknie efekt jo-jo.

Cały proces realizowałem na dwóch poziomach: aktywności fizycznej i dbania o ilość i jakość jedzenia. Ale w obu dziedzinach należy zachować tzw. zdrowy rozsądek i nie przesadzać. Po mocnym treningu organizm, gdy zmuszamy siebie do pokonywania granic, potrzebuje regeneracji – odpoczynku. A jedzenie „czyste”, to takie, które robimy sami, ale czy można być ortodoksem i nie wpaść do lokalnej knajpki na fasfooda, gdy jesteśmy w trasie między domem a pracą. Ja zakładam, że można korzystać z takich miejsc. Tak można grzeszyć, ale z umiarem nie codziennie (!) np. raz w miesiącu.

Nie wierzę w żadne diety cud, które będą złotym eliksirem dla otyłych. Zasada jest prosta (jak budowa cepa) bilans kaloryczny musi być ujemny, czyli więcej spalam niż jem. Minimum jakie muszę zjeść, licząc w kaloriach, to taka dawka energii dzięki której normalnie funkcjonuję. Nie doprowadzam się do głodu. U mnie wyszło, że w czasie redukcji jem produkty, które w skali dnia dadzą mi ca. 2200kcal. Dlaczego używam określenia około i jakie to koło? Nie wiem, jaki jest próg akceptowalnej tolerancji odchyłu od planu, który nie wydłuży drogi do celu. To trzeba sprawdzić na sobie, znać własne ciało. Nie ma co popadać w paranoję i ważyć każdy gram jedzenia. Jem w sposób zbilansowany. Dzielę, w fazie redukcji, źródła energii mniej więcej w proporcjach: 50% węglowodany, 30% białko i 20% tłuszcze. Pamiętając również o źródle mikroskładników. Ja korzystałem i korzystam z tabletek. Co jadłem i jem i chyba będę jadł? Wszystko, co wpadnie mi oko lub na co mam ochotę. Nie eliminuję z jedzenia żadnych produktów. Pilnuję by bilans na koniec dnia nie przekroczył, w czasie redukcji, 2200 kcal, ale jak mam ochotę na coś słodkiego np. bezę to połykam a później biegam o kilka kilometrów więcej. Sorry inaczej nie da się. Są zachcianki to jest później pokuta.

Do kręgu moich ulubionych aktywności fizycznych na równo traktuję bieganie i ćwiczenia na siłowni. Zakładam, że wysiłek wpływa realnie na spalanie tkanki tłuszczowej, nie daj Bóg tkanki mięśniowej (hehe), gdy trwa dłużej niż 30 min. Im trening mocniejszy tym więcej spalonych kalorii, tym więcej jem, bo uzupełniam straty. Bilans kaloryczne musi być na plus – 2200 kcal święta liczba.
Kończąc wyznacz sobie realny cel. Jedz w sposób zbilansowany. Bądź aktywny, bo to jest podstawą. Zmuś organizm do ruchu, a to wprost przełoży się na uruchomienie zapasów zgromadzonych w postaci tkanki tłuszczowej.
I na koniec wyszło, że więcej słów poświęciłem jedzeniu niż ćwiczeniom. Według znawców tematu o efekcie decyduje w 70% dieta a w 30% aktywność fizyczna. Do dzieła, by schudnąć idziemy wpierw do kuchni a nie na basen, bieznię itd.

Ze sportowym pozdrowieniem
Krzysztof Baryła